Taka jesień


Nic tak nie daje odczuć zadumy  przemijania

Jak ta jesień co nagim drzewem się mi kłania

I stosy liści na ścieżce mieniące się  kolorem

Szeleszczą jakby chciały by myśli biegły takim torem

Te najgłębiej schowane nawet przed samą sobą

O tym, że  serce od dawna okryło się żałobą

O tym,  że nadzieja nie ma uzasadnienia

I trzeba zrezygnować i nie wierzyć już w złudzenia

Kasztan wrzucony do  kieszeni dodaje otuchy

Lecz nie Ty bo na mnie  jesteś ślepy i głuchy

I prawda w tym jest oczywista

Twoje ramiona to nie moja przystań

Bo jestem jak to nagie drzewo, które się liści swych pozbyło

Samotne, dumne chociaż biedne i nie znające co to miłość

Poprzez życia niełatwą codzienność, przez moją bezsenność

Mego serca szaloną odmienność.

Lekarka


Przez ponad 17  lat, odkąd moje serce nie wytrzymało po raz pierwszy i przez wszystkie kolejne razy następujące jako konsekwencja razu pierwszego, spotkałam na swej drodze całe rzesze lekarzy. Lekarzy przez duże L, którym zawdzięczam życie. Ale też lekarzy, którzy , jak ja to mówię, pełnili swoją funkcję jakby byli z łapanki. Zawsze żartowałam, że stu z nich już próbowało mnie zabić ale się nie dałam. I nie do końca jest to żart bo jak nazwać lekarza, który odmawia mi powtórnej operacji a po kilku miesiącach okazuje się, że gdyby się wtedy odbyła całkowicie inaczej przebiegałoby teraz moje życie.  I tak się odbyła tylko, że w szerszym zakresie, w większym stresie i okrutnej niepewności powodzenia bo już na skraju życia. Jak wytłumaczyć lekarza, który z arogancją mówi mi, że się nie znam bo przecież nie skończyłam medycyny. Aż w końcu jak wytłumaczyć takiego, który przetyka mi tętnicę podczas zawału i wypuszcza w rzekomo dobrym stanie do domu a za tydzień trafiam z jeszcze większym i rozleglejszym zawałem, z którym wyszłam do domu ze szpitala. Byli też cudowni lekarze.  Z doświadczenia wiem, że im tytuł o większym znaczeniu tym większa pokora i szacunek dla pacjenta. Profesor, który mówi po miesiącu po operacji, że trzymał w rękach moje serce i to coś znaczy. To szpitalni ale są też inni, lekarze rodzinni, specjaliści, których odwiedzam regularnie. Z kilkoma się zaprzyjaźniłam, z innymi jest to tylko sucha wizyta. Z rozczuleniem wspominam doktor Renatę, która modliła się za mnie, gdy byłam operowana. Była jak przyjaciel rodziny.  I kochaną Justynę, która jak do niej przychodziłam to mówiła, że teraz już będzie miała dobry dzień. Obie odeszły w inne miejsce ale nadal mam kontakt.   I tu chciałabym wspomnieć moją doktor diabetolog. Kobieta przyjaciółka. Kobieta dobry, doświadczony lekarz ale też i człowiek. Rozmowa z nią była jak z zaprzyjaźnioną sąsiadką i miało się wrażenie jakbyśmy się znały od wieków. Kobieta, która wylała kiedyś na biurko z kartami pacjentów, swój zielony koktajl. Odkąd do niej chodziłam zawsze miała ten koktajl na biurku. Śmiałyśmy się sprzątając ten cały bajzel. Nie obawiałam się jej przyznać, że „grzeszę” bo na każdy mój grzech miała doskonałe usprawiedliwienie. Na przykład jak mówiłam, że nie mogę oprzeć się czereśniom to ona zaraz wytoczyła argumenty jak czereśnie zbawiennie wpływają na zatrzymanie procesu starzenia a przecież są krótko.  Była raptem kilka lat ode mnie starsza. Jak mówiłam jej o  swoim chorym sercu to ona mówiła mi o swoim chorym sercu. Miała tę samą wadę zastawki co ja. Namawiałam ją na operację, dałam prywatne namiary do profesora. I wtedy widziałam ją po raz ostatni. Zdecydowała się ale trzy dni po operacji umarła. Kolejna śmierć w moim otoczeniu, która zabolała.
Dziś mija pierwsza rocznica śmierci mojej przyjaciółki. To też była lekarka. Lekarka duszy. 

Tęsknie