Przez ponad 17
lat, odkąd moje serce nie wytrzymało po
raz pierwszy i przez wszystkie kolejne razy następujące jako konsekwencja razu
pierwszego, spotkałam na swej drodze całe rzesze lekarzy. Lekarzy przez duże L,
którym zawdzięczam życie. Ale też lekarzy, którzy , jak ja to mówię, pełnili
swoją funkcję jakby byli z łapanki. Zawsze żartowałam, że stu z nich już
próbowało mnie zabić ale się nie dałam. I nie do końca jest to żart bo jak
nazwać lekarza, który odmawia mi powtórnej operacji a po kilku miesiącach
okazuje się, że gdyby się wtedy odbyła całkowicie inaczej przebiegałoby teraz
moje życie. I tak się odbyła tylko, że w
szerszym zakresie, w większym stresie i okrutnej niepewności powodzenia bo już
na skraju życia. Jak wytłumaczyć lekarza, który z arogancją mówi mi, że się nie
znam bo przecież nie skończyłam medycyny. Aż w końcu jak wytłumaczyć takiego,
który przetyka mi tętnicę podczas zawału i wypuszcza w rzekomo dobrym stanie do
domu a za tydzień trafiam z jeszcze większym i rozleglejszym zawałem, z którym
wyszłam do domu ze szpitala. Byli też cudowni lekarze. Z doświadczenia wiem, że im tytuł o większym
znaczeniu tym większa pokora i szacunek dla pacjenta. Profesor, który mówi po miesiącu po operacji, że trzymał w rękach moje serce i to coś znaczy. To szpitalni ale są też
inni, lekarze rodzinni, specjaliści, których odwiedzam regularnie. Z kilkoma
się zaprzyjaźniłam, z innymi jest to tylko sucha wizyta. Z rozczuleniem
wspominam doktor Renatę, która modliła się za mnie, gdy byłam operowana. Była
jak przyjaciel rodziny. I kochaną
Justynę, która jak do niej przychodziłam to mówiła, że teraz już będzie miała
dobry dzień. Obie odeszły w inne miejsce ale nadal mam kontakt. I tu
chciałabym wspomnieć moją doktor diabetolog. Kobieta przyjaciółka. Kobieta dobry, doświadczony lekarz ale też i człowiek.
Rozmowa z nią była jak z zaprzyjaźnioną sąsiadką i miało się wrażenie jakbyśmy
się znały od wieków. Kobieta, która wylała kiedyś na biurko z kartami
pacjentów, swój zielony koktajl. Odkąd do niej chodziłam zawsze miała ten
koktajl na biurku. Śmiałyśmy się sprzątając ten cały bajzel. Nie obawiałam się
jej przyznać, że „grzeszę” bo na każdy mój grzech miała doskonałe
usprawiedliwienie. Na przykład jak mówiłam, że nie mogę oprzeć się czereśniom
to ona zaraz wytoczyła argumenty jak czereśnie zbawiennie wpływają na
zatrzymanie procesu starzenia a przecież są krótko. Była raptem kilka lat ode mnie starsza. Jak
mówiłam jej o swoim chorym sercu to ona
mówiła mi o swoim chorym sercu. Miała tę samą wadę zastawki co ja. Namawiałam
ją na operację, dałam prywatne namiary do profesora. I wtedy widziałam ją po
raz ostatni. Zdecydowała się ale trzy dni po operacji umarła. Kolejna śmierć w
moim otoczeniu, która zabolała.
Dziś mija
pierwsza rocznica śmierci mojej przyjaciółki. To też była lekarka. Lekarka duszy.
Tęsknie
Przykro mi.Ona tak do końca nie odeszła,żyje w Twoich wspomnieniach
OdpowiedzUsuńPamięć coraz częściej zapełnia się ludźmi, którzy odeszli. Tylko, że to boli.
UsuńBo chyba musi boleć.Jakbyśmy po każdej śmierci nie odczuwali bólu to znaczyłoby,że odejścia bliskich nie robią na nas wrażenia.
UsuńTęsknota już na zawsze będzie Ci towarzyszyć...
OdpowiedzUsuńPrzytulam.
Dziękuję
Usuń