Lśnij szalony diamencie

Moja miłość do Pink Floydów wybuchła wraz w wydaniem przez nich albumu „The Wall”. Doskonale pamiętam 1979 , stare radio postawione w kuchni , godzina 20 i program Mini max czyli minimum słów maksimum muzyki. Rok później jeden taki co to się we mnie podkochiwał przywiózł mi z zagranicy podwójną kasetę . Kto pamięta tamte czasy to pamięta, że dostać wtedy coś w naszych sklepach graniczyło z cudem. Niedawno zmarł Syd Barret , który przez pierwsze trzy lata był sercem zespołu , założycielem i pomysłodawcą obecnej nazwy. Myśle , że gdyby nie , już wtedy ujawniona choroba Barreta ( schizofrenia ) oraz skłonności do narkotyków , za co został usunięty z zespołu , ich dorobek miałaby może nieco inny kierunek . Ale przecież nie było źle. Zaczynali jak wszyscy , małe zadymione salki , ale już po roku zostali zauważeni dając swój pierwszy prawdziwy koncert a następnie spektakl w starej parowozowni. Floydzi zawsze lubili koncertować w dziwnych miejscach , choćby w Pompejach a każdy koncert stawał się starannie dopracowanym przedstawieniem . Późniejsze koncerty The Wall odbywały się w ten sposób , że muzycy odgradzali się murem od publiczności , który w trakcie zostawał rozbijany. Zresztą nawet Ci co być może nie znają zbyt dobrze lub nie przepadają , pamiętają koncert widowisko Watersa na murze berlińskim . Wszystkie teksty ze Ściany są Watersa w większości autobiograficzne. Mam w swoich zbiorach film Alana Parkera w którym głowną rolę Pinka gra Bob Geldof a właściwie głowną role gra muzyka i ona stanowi, nie jak zazwyczaj, tło ale jest pierwszoplanowa. Jest to film który oglądając kilkanaście lub nawet dziesiąt razy robi na mnie wstrząsające wrażenie. Los zespołu chyba jest znany i nie będę się rozpisywać o tym jak chęć dominacji potrafi mieć siłę niszczącą .Choć zawsze to Waters będzie dla mnie niedoścignionym wzorem psychodelicznych nastrojów trudno nie zauważyć wkładu Gilmoura i Masona . Dlaczego o tym wszystkim piszę ? Otóż w niedzielę od naszego przyjaciela dostałam piękny prezent , płytę z zarejestrowanego koncertu „Pulse”. Dwie godziny wirujących świateł zmieniających barwy , wstrzelających w górę by po chwili milknąć wraz z muzyką . Już dawno nie przeżyłam takiej uczty i nie czułam jakbym to ja stała się dźwięczącą struną gitarową . Ukłon muszę zrobić również w stronę muzyków za dobranie utworów . Cały koncert zaczyna się „Crazy Diamond” i jest to uhonorowanie Syda Barreta za jego bezsprzeczny wkład. W całości jest „ Dark Side of the Moon „ i utwory z mojej ulubionej poza „ The Wall „ płyty , „Wish You Were Here”.
Lśnij Dalej Szalony Diamencie
Pamiętasz, gdy byłeś młody
Lśniłeś jak słońce
Lśnij dalej szalony diamencie
Naraz w twych oczach jest coś
Jak czarne dziury w niebie
Lśnij dalej szalony diamencie
Wpadłeś w krzyżowy ogień
Dzieciństwa i gwiazdorstwa
Rozwiałeś w pył
Chodź tu celu dalekich śmiechów
Chodź tu obcy, legendo, męczenniku
I lśnij
Dosięgłeś tajemnicy zbyt wcześnie
Wyłeś do księżyca
Lśnij dalej szalony diamencie
Zagrożony nocnymi cieniami
Ukazany w świetle
Lśnij dalej szalony diamencie
Zmarnowałeś swoje przywitanie
Z przypadkową precyzją
Rozdeptałeś w pył
Chodź tu szaleńcu, jasnowidzu
Chodź malarzu, kobziarzu, więźniu I lśnij.
Tłumaczenie : Mikołaj Klejment
Mogłabym pisać jeszcze długo ale poszłam sobie znowu oglądać i lśnić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz