Ze środka melancholii
Zawsze chciałam być pisarką. Najlepiej wielką, o przenikliwym otwartym umyśle by mogły w nim powstawać historie jeszcze przez nikogo nie wymyślone, a które wiodły by moich czytelników w przestrzenie głębszych refleksji. Takie proste słowa, które stają się dla kogoś ważne. Od dziecka marzyłam aby być kiedyś wielką pisarką na przemian z tym aby być psychologiem. Nie stałam się ani jedną ani drugą. Moje nieudolne próby pisania przez całe życie jakiś najczęściej małych a nawet niskich lotów, form literackich trudno nawet podciągnąć pod literaturę. Psychologiem też nie jestem choć czasem ludzie zwracają się do mnie o radę, inny punkt widzenia różnych spraw lub zwyczajnie chcą się wygadać. Potrafię słuchać. Może czasami mam lekkie pióro ale to za mało, stanowczo za mało. A może umysł mam zbyt zamknięty by mogło powstać w nim coś na miarę wielkości. Nie wymyślam złotych myśli, które można rozwinąć, na poczekaniu. Przychodzą zawsze w najgorszych momentach, kiedy idę ulicą, podążam gdzieś by załatwiać jakieś sprawy i po powrocie do domu nic z moich myśli już nie zostaje. Czasem nawet bardzo mi tego żal. Nie powinno się zapominać tego co się ma w sobie i co w sobie powstaje a przede wszystkim tego, co jest ważne.
Kiedy jednak mam zamknięty umysł nie potrafię pisać, nie potrafię dzielić się sobą. Od jakiegoś czasu ten mój umysł jest zatrzaśnięty i nie mogę odnaleźć do niego klucza. Od wielu lat każdy rok przynosi w moim życiu tak dużo zmian, że od wielu lat marzę o jakieś stabilizacji, wręcz nudzie. Tak wiele się zmieniło od tamtej jesieni. Chyba mniej boję się tego co się ze mną stanie jak świadomości tego co mnie ominie. Rok temu dane mi było być, zobaczyć, poczuć i wzruszyć się do łez. Spełnić marzenie, stanąć nad grobem Morrisona i napić się wina na Placu Tertre na Montmartre. Potem było już tylko gorzej. Kolejny szpital, kolejny ból, strach i łzy aż w końcu kolejna znacznie cięższa operacja jaką przeszłam i kolejny wciąż nieprzemijający lęk bardziej spotęgowany bo bardziej poparty niekorzystnymi wynikami. Potrafię z siebie kpić i z mojej choroby ale chyba już coraz słabiej. Moja zaprzyjaźniona lekarka chcąc mnie pocieszyć, powiedziała, że przecież już sto razy miałam umrzeć a wciąż żyję. Jakby na przekór logice i rokowaniom. Całkiem jak z tym przepowiadanym końcem świata, który nie następuje. Cały on jest pełen zagonionych ludzi, walczących z deficytem czasu. Ja w ciągu jednego dnia musiałam przestać pracować, przerwać szkołę a właściwie ją rzucić. Mam nadmiar czasu i nienawidzę tego. To powoduje tylko za dużo myślenia. Istnieje takie powiedzenie: nie myśl za dużo bo stworzysz problem, którego jeszcze przed chwilą nie było. Miałabym czas na pisanie gdybym była wielką pisarką. Każdego dnia wydaje mi się, że już jestem bliska by znaleźć sposób na dalsze życie. Tak jakby jakaś klapka w głowie nie mogła się otworzyć i go uwolnić. Kiedy leciałam samolotem to bardzo zdziwiło mnie to, że ponad pułapem chmur jest bardzo jasno. Nawet jeśli leciałam późnym wieczorem i po wylądowaniu było ciemno, pochmurno i padał deszcz. Niby takie rzeczy to się wie ale jak się je widzi to jest zupełnie inna sprawa. To światło więc gdzieś tam jest, tylko chmury utrudniają jego dostęp. Swoista analogia. Jak napisał kiedyś Stachura, który siedzi w moich myślach wraz z innymi ważnymi dla mnie – „Każdy w sobie nosi te miliardy gwiazd, gasnących powoli jedna po drugiej, zjadanych przez troski, choroby, nieszczęścia i kataklizmy, ale dużo ich – gwiazd, niezliczenie, miliardy i jeszcze ciągle nowe się rodzą, i może to jest to właśnie, co trzyma nas. Może to jest to, ten ciężki cud, za sprawą którego udaje się jednak wyleźć z mroków jamy na powierzchnię, i żyje się dalej. Świeci się dalej.”
Niestety jesteśmy niewolnikami własnych ograniczeń, ja jestem teraz bardziej niż kiedykolwiek i gasnę. Każdy człowiek to swoista plątanina potrzeb. Przesadnych, wydumanych, bardziej lub mniej uzasadnionych, a czasami takich w sam raz. Bywa, że jedyne szczęście jakie mnie spotyka to szczęście w nieszczęściu. Mogło być znacznie gorzej , prawda ? Tkwię w tej melancholii a do tego jesień wdziera się w duszę.
Kiedy jednak mam zamknięty umysł nie potrafię pisać, nie potrafię dzielić się sobą. Od jakiegoś czasu ten mój umysł jest zatrzaśnięty i nie mogę odnaleźć do niego klucza. Od wielu lat każdy rok przynosi w moim życiu tak dużo zmian, że od wielu lat marzę o jakieś stabilizacji, wręcz nudzie. Tak wiele się zmieniło od tamtej jesieni. Chyba mniej boję się tego co się ze mną stanie jak świadomości tego co mnie ominie. Rok temu dane mi było być, zobaczyć, poczuć i wzruszyć się do łez. Spełnić marzenie, stanąć nad grobem Morrisona i napić się wina na Placu Tertre na Montmartre. Potem było już tylko gorzej. Kolejny szpital, kolejny ból, strach i łzy aż w końcu kolejna znacznie cięższa operacja jaką przeszłam i kolejny wciąż nieprzemijający lęk bardziej spotęgowany bo bardziej poparty niekorzystnymi wynikami. Potrafię z siebie kpić i z mojej choroby ale chyba już coraz słabiej. Moja zaprzyjaźniona lekarka chcąc mnie pocieszyć, powiedziała, że przecież już sto razy miałam umrzeć a wciąż żyję. Jakby na przekór logice i rokowaniom. Całkiem jak z tym przepowiadanym końcem świata, który nie następuje. Cały on jest pełen zagonionych ludzi, walczących z deficytem czasu. Ja w ciągu jednego dnia musiałam przestać pracować, przerwać szkołę a właściwie ją rzucić. Mam nadmiar czasu i nienawidzę tego. To powoduje tylko za dużo myślenia. Istnieje takie powiedzenie: nie myśl za dużo bo stworzysz problem, którego jeszcze przed chwilą nie było. Miałabym czas na pisanie gdybym była wielką pisarką. Każdego dnia wydaje mi się, że już jestem bliska by znaleźć sposób na dalsze życie. Tak jakby jakaś klapka w głowie nie mogła się otworzyć i go uwolnić. Kiedy leciałam samolotem to bardzo zdziwiło mnie to, że ponad pułapem chmur jest bardzo jasno. Nawet jeśli leciałam późnym wieczorem i po wylądowaniu było ciemno, pochmurno i padał deszcz. Niby takie rzeczy to się wie ale jak się je widzi to jest zupełnie inna sprawa. To światło więc gdzieś tam jest, tylko chmury utrudniają jego dostęp. Swoista analogia. Jak napisał kiedyś Stachura, który siedzi w moich myślach wraz z innymi ważnymi dla mnie – „Każdy w sobie nosi te miliardy gwiazd, gasnących powoli jedna po drugiej, zjadanych przez troski, choroby, nieszczęścia i kataklizmy, ale dużo ich – gwiazd, niezliczenie, miliardy i jeszcze ciągle nowe się rodzą, i może to jest to właśnie, co trzyma nas. Może to jest to, ten ciężki cud, za sprawą którego udaje się jednak wyleźć z mroków jamy na powierzchnię, i żyje się dalej. Świeci się dalej.”
Niestety jesteśmy niewolnikami własnych ograniczeń, ja jestem teraz bardziej niż kiedykolwiek i gasnę. Każdy człowiek to swoista plątanina potrzeb. Przesadnych, wydumanych, bardziej lub mniej uzasadnionych, a czasami takich w sam raz. Bywa, że jedyne szczęście jakie mnie spotyka to szczęście w nieszczęściu. Mogło być znacznie gorzej , prawda ? Tkwię w tej melancholii a do tego jesień wdziera się w duszę.
I nic już nie jest takie samo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz